Lekcja udawana, ale czy udana?

nauka jazdy

Przed nami długa prosta. Rondo? Spokojnie pojedziemy pierwszą w prawo. A jeżeli w lewo, to tylko na sygnalizacji bezkolizyjnej… Oto przepis na udawaną lekcję w sosie własnym.

Szkolić w ten sposób można już nawet od teorii. Wystarczy przez trzydzieści godzin (lekcyjnych na szczęście!) włączać kursantom filmy szkoleniowe, bez żadnego omówienia, bez wprowadzenia, by w następnej części przejść do mechanicznego rozwiązywania testów, „tu muszą Państwo zaznaczyć AC”… I w ten sposób można przeprowadzić cały kurs teoretyczny, udając przed uczniami, że coś im się przekazało. Bardzo skuteczna metoda, uwiarygodniona przez zaliczenie egzaminu wewnętrznego, przecież skoro nic bym się nie nauczył, to bym nie zdał, a jednak.

Idziemy krok dalej. Teraz taki kursant co to jest przekonany (o jakże mylnie!), że przyswoił sobie zasady ruchu drogowego, siada za kierownicą. Jeżeli jego instruktor, podobnie jak wykładowca, również zna przepis podany na samym początku, to będzie bardzo wesoło, bezstresowo, słowem lekko, łatwo i przyjemnie. Co ważne: i dla instruktora, i dla kursanta. Nie, nie, nie zapominamy tutaj o ważnej roli placu manewrowego. Chociaż, ech nie wrócą te lata, gdy można było spędzić na nim całą lekcję, został nam się ino łuk, który jednak przecież wciąż trzeba umieć, a to jest jak w tym dowcipie z dostaniem się do filharmonii. Trzeba ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć. Spokojnie 1/3 lekcji można na to poświęcić i drugorzędne jest tutaj wtajemniczenie naszego kursanta.

Dobrze, potrenował, to teraz możemy wyjechać „na miasto”. Na tym etapie najważniejsze jest, żeby uczeń wyszedł z lekcji z przeświadczeniem, które nie wiadomo dlaczego jest tak poniżające, że nie gasił silnika zbyt często. Żeby wszystko odbyło się w należytym porządku, instruktor musi tylko pilnować sprzęgła, a przecież w „elce” są dwa. Czasem musi też wrzucić za ucznia np. pierwszy bieg, ale w ferworze walki da się to zrobić niepostrzeżenie. Jedno już mamy, kursant nie gasi silnika za często. Dalej. Ważne, żeby nie zajeżdżał drogi innym kierowcom. Jak to zrobić? Należy do niezbędnego minimum ograniczyć zmianę pasa ruchu. Z prostego rachunku już na wstępie zostają wyeliminowane wszelkie potężne ronda, z trzema pasami, na których ruch nieznacznie zmniejsza się dopiero ok. 3 nad ranem. Dla bardziej dociekliwych kursantów zaleca się przyjechać na takowe skrzyżowanie, ale zaproponować jazdę np. na wprost. Zajmie to dość dużo czasu, będzie miał wokół mnóstwo samochodów, a co dla nas najważniejsze, przejedzie przez to rondo prawym pasem. I wilk syty, i „elka” cała. Tych mniej dociekliwych wystarczy zaprowadzić na rondo z jednym pasem, ba, nawet na kilka takich rond! A co! I spokojnie rzucić komendę „zawracamy”. Dlaczego to takie ważne? Musimy wiedzieć, że dla kursanta o trudności lekcji świadczy, oprócz tego, ile razy zgasił silnik, także liczba pokonanych (ale tylko poprawnie) skrzyżowań o ruchu okrężnym. Skoro tak, ostatnie rondo na lekcji powinno być zaliczone pozytywnie, aby kursant miał miłe wspomnienia z lekcji.

A co ze skręcaniem w lewo na skrzyżowaniach? Tu jest to niezbędne minimum zmiany pasa. Ale to też się udaje obejść, bo przecież jeżeli skręcaliśmy najpierw w prawo i na skrzyżowaniu była sygnalizacja, a na następnym mamy zamiar skręcić w lewo, bardzo często jeszcze cały ruch za plecami będzie wstrzymany, dlatego często właściwie w samotności można spokojnie ustawić się do lewej krawędzi, pokonując po drodze nawet dwa pasy. Najlepiej gdy na tym skrzyżowaniu jest sygnalizacja bezkolizyjna, ponieważ ogrom ruchu, miasta, samego skrzyżowania i tak zrobi wrażenie na kursancie, czego nie można powiedzieć o spokojnym o swego instruktorze. Czasami jednak sygnalizacja jest ogólna. Nie należy w takich przypadkach wpuszczać kursanta na wąskie skrzyżowania, na których ledwo będzie mijał się z jadącymi z przeciwka, również skręcającymi w lewo, a po zmianie świateł jeszcze zostanie na środku rzucony na pożarcie. Spowoduje to niepotrzebną panikę na zasadzie „dlaczego oni jadą na mnie!?”. Zostawmy to. O ile spokojniej, bezpieczniej będzie na skrzyżowaniach, na których jest mnóstwo miejsca, aby minąć się ze skręcającym w lewo, mało tego, czasem nawet są namalowane linie, pomagające utrzymać prawidłowy tor jazdy. Wystarczy tylko poczekać, aż zmieni się sygnał, samochody z przeciwka się zatrzymają i w tym magicznym momencie, gdy wszyscy będą mieli na chwilę czerwone światło, kursant spokojnie pokona skrzyżowanie i pojedzie dalej.

Zostało nam jeszcze udawane parkowanie. Dla zawodowców to bułka z masłem. Ma być parkowanie? To proszę tutaj skośnie. Każdy instruktor ma upatrzone swoje miejsce, gdzie można bez nerwów i stresów wjechać. Do tego musi być jeszcze zawracanie. Tu to już w ogóle nie ma o czym mówić, jedziemy na drogę o szerokości 9 metrów, gdzie ostatni samochód pojawił się w 1973 roku, i bezpiecznie, powoli zawracamy, np. na trzy. I wracamy. Długimi prostymi, na których przecież nie ma już żadnych ważnych znaków, przejść dla pieszych, świateł. Raj. I dla kursanta, i dla instruktora.

A co potem? Instruktor udający, że uczy, przepuszcza udającego, że umie jeździć kursanta, który faktycznie tylko zna na pamięć nieistniejące trasy egzaminacyjne, następnie udaje to przed egzaminatorem i potem przed samym sobą już jako kierowca. To skoro nic nie umie, to dlaczego np. nie miał wypadku? Bo przepisy ruchu drogowego czy zasady są intuicyjne. Znaki i sygnały to przecież najprostszy język na świecie, więc nawet kierowca lub „kierowca”, który nie rozumie nic na drodze, jest w stanie przejechać przez skrzyżowanie dzięki powtarzalności schematów. Poprzez to, że zasada znaku ustąp pierwszeństwa jest wszędzie, zawsze taka sama, niezależnie czy o tym wie, czy nie. Udawanie lekcji, czyli traktowanie zawodu instruktora jak „roboty” do wykonania, aby zleciała, aby było prościej i aby nikt się nie przyczepił, jest o tyle niebezpieczne, że prowadzi do powstania coraz częściej zauważalnego zjawiska: istnienia kursantów, którzy nawet nie wiedzą, czego nie wiedzą. Nie zapominajmy, że „im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju”, wbrew pozorom trzeba utrudniać lekcje naszym kursantom, ponieważ tylko dzięki temu mogą popełnić błąd konstruktywny, czyli pod kontrolą, który zamiast obniżać morale, będzie jego kolejnym doświadczeniem. I dopiero wtedy lekcja z kursantem, który rozumie, co dzieje się na drodze oraz jest w stanie zareagować na zagrożenia dużo wcześniej, staje się naprawdę łatwa, lekka i przyjemna.

Grzegorz Lament, instruktor

 

1 komentarz do “Lekcja udawana, ale czy udana?”

  1. Pingback: half up half down wig

Dodaj komentarz