Rysownik po samochodowym odwyku

– Wstyd się przyznać, ale jakiegoś nadzwyczajnego talentu do prowadzenia samochodu nie mam. Jestem rozkojarzony, więc co chwilę wjeżdżałem nie tam, gdzie trzeba. Ale problem zaczął się robić, gdy doszło do kilku poważnych wypadków. Więc któregoś pięknego dnia moja żona, córka i mama powiedziały jednogłośnie: dość tego dobrego, musisz oddać prawo jazdy – wspomina znany rysownik Andrzej Mleczko.

Jakub Ziębka: Muszę się do czegoś przyznać. Jakiś czas temu przyszło mi do głowy, że mógłbym porozmawiać o samochodach ze znanym rysownikiem. Od razu pomyślałem o Andrzeju Mleczce. Gdy tylko przeczytałem, że dwadzieścia lat temu na prośbę rodziny oddał pan prawo jazdy i od tamtej pory nie prowadzi samochodu, utwierdziłem się w przekonaniu, że to dobry wybór.

Andrzej Mleczko: A ja myślałem, że to pana zrazi.

Wręcz przeciwnie. Jeszcze nikt z moich rozmówców nie zrezygnował z kierowania samochodem. Jak się pan z tym czuje?

– Przez pierwszych kilka miesięcy było źle. Czułem się tak, jakbym stracił coś bardzo ważnego. Ale po pewnym czasie odetchnąłem z ulgą. Nagle okazało się, że mogę się napić, kiedy chcę. Nie martwię się też, czy ktoś ukradnie lub zarysuje mi auto. A mieszkam w samym centrum Krakowa, więc z natury rzeczy nie posiadam garażu.

Od tamtej pory mam też więcej czasu na spacery. Bo kiedyś, chcąc udać się do kiosku oddalonego o kilkaset metrów, wybierałem się tam autem. Sam nie wiem, dlaczego wcześniej postępowałem zgodnie z zasadą „bez samochodu ani rusz”.

Nie przesiadł się pan na rower?

– Nie. Mieszkam po jednej stronie krakowskiego rynku, po drugiej znajduje się moja galeria. W związku z tym traktuję ten rynek jak chłop klepisko, po którym trzeba się czasem przejść, żeby zobaczyć, co się dzieje.

Wracając do oddania przez pana prawa jazdy…

– Zacznę od tego, że prawo jazdy uzyskałem bardzo wcześnie. Miałem wtedy piętnaście lat, były to czasy licealne. Komuna znęcała się nad ludźmi w ten sposób, że dawała im w szkole darmowe jedzenie oraz organizowała kursy na prawo jazdy.

Ale na swój pierwszy samochód musiałem trochę poczekać. Z tego, co pamiętam, był to koniec lat 70. Kupiłem sobie ładę 2107. Z lotniczymi siedzeniami! Jak przejeżdżałem przez wieś, dzieci się zbiegały, żeby ten cud techniki obejrzeć. Później kupiłem jeszcze kilka ład, w tym samarę, potem miałem już ople.

Pewnie takie łady trudno było dostać.

– O ile pamiętam, można je było kupić tylko nowe i tylko w Peweksie. Kosztowały chyba 4 tys. dolarów, a przeciętna pensja w Polsce wynosiła zaledwie 20 dolarów. Mogłem sobie na takie auto pozwolić, bo zachodnie pisma, głownie niemieckie, zamawiały moje rysunki. Za taki jeden przedruk dostawałem 40 – 60 dolarów.

W sumie skasowałem aż dwie łady. Mój przyjaciel Andrzej Sikorowski mówił zawsze, że jeżeli po Krakowie jechał najbardziej podrapany, poobijany i zmasakrowany samochód, na pewno za jego kierownicą znajdował się Andrzej Mleczko.

To nie brzmi jak laurka na cześć legendarnego kierowcy.

– Wstyd się przyznać, ale jakiegoś nadzwyczajnego talentu do prowadzenia samochodu nie mam. Jestem rozkojarzony, więc co chwilę wjeżdżałem nie tam, gdzie trzeba. Ale problem zaczął się robić, gdy doszło do kilku poważnych wypadków. Przeciąłem np. na pół furmankę, która niespodziewanie wyjechała mi z boku. Innym razem za szybko wymijałem we mgle i szedłem na czołówkę z innym autem.

Właściwie w większości przypadków nie byłem winny. Jednak wiem, że gdybym uważał, to by tych wypadków po prostu nie było. Kiedyś w Krakowie potrąciłem jakiegoś pijanego człowieka. Niby pijak, niby nagle mi wybiegł, ale jakbym jechał wolniej i był bardziej skoncentrowany na jeździe, a nie na wymyślaniu kolejnego rysunku, nic złego by się nie stało. Takich poważnych zdarzeń miałem pięć, a mniej poważnych… też kilka.

Rzeczywiście, sporo na koncie.

– No właśnie. Więc któregoś pięknego dnia moja żona, córka i mama powiedziały jednogłośnie: „dość tego dobrego, musisz oddać prawo jazdy”. Jedno trzeba im oddać. Żona i córka obiecały, że będą mnie wozić.

Najważniejsze, że zapewniły jakiś komfort.

– Poza tym okazało się, że istnieją jeszcze taksówki. Jak trzeba było pojechać gdzieś dalej, korzystałem z usług pana Władka, który zamieniał się mojego kierowcę.

Ale jak się ma pecha, to nawet w drewnianym kościele cegła na łeb spadnie. Wyruszyłem w dłuższą podróż na obchody stulecia mojego liceum. Prowadził pan Władek. Nie dalej jak 50 km od Krakowa mieliśmy wypadek. Skończyło się dachowaniem. Samochód skasowany, a ja spędziłem trochę czasu w szpitalu z urazem kręgosłupa.

Nie kusi pana, żeby siąść raz jeszcze za kierownicą?

– Niedawno moja teściowa, która świetnie prowadzi, czym mnie zawstydza, namawiała mnie, żebym przejechał się jej autem. Ale doszedłem do wniosku, że wyszedłem z wprawy i nie ma to sensu. Przypomina mi się jeszcze sytuacja, kiedy to w Warszawie, wracając z imprezy z moją żoną, jechałem pod prąd. Byłem niepijący, więc wybór kierowcy przyszedł naturalnie. Problem w tym, że to żona zauważyła mój błąd, nie ja.

Jak pan widzi, słusznie mi to prawo jazdy odebrano…

Wychodzi więc na to, że nie każdy powinien być kierowcą…

– Pocieszam się tym, że w moim przypadku jest to związane z niesłychanie intensywnym życiem intelektualnym. Jestem tak zaaferowany swoimi niezwykle głębokimi przemyśleniami, że brakuje mi uwagi na drodze.

No i proszę, przekonujące wyjaśnienie się znalazło!

 

Dodaj komentarz