Marcin Daniec: Skecze rodzą się na drodze

Marcin Daniec

Czy ktokolwiek inny, niż on odważyłby się zaśpiewać do kontrolującego go policjanta: „Na miły Bóg, życie nie tylko po to jest by brać”?

Maciej Piaszczyński: Czym jest dla Pana jazda samochodem?

Marcin Daniec: Przede wszystkim jest częścią mojej pracy. Przejeżdżam kilkadziesiąt tysięcy kilometrów rocznie. Przepraszam wszystkich wielbicieli samochodów, ale traktuję auto przede wszystkim jako sposób przemieszczania się. Przyjemność z jazdy odczuwam, ale do dwustu kilometrów. Potem zaczynam odczuwać znużenie i najchętniej bym wysiadł. Chciałbym też podkreślić, że samochód na pewno nie jest dla mnie źródłem szpanu i piszczenia kołami! Z tego już dawno wyrosłem.

– Lepiej się Pan czuje na siedzeniu kierowcy czy raczej pasażera?

– Jeżeli mam zaufanego kierowcę, to nie ukrywam, że lubię się zapiąć pasem i czytać, aż w końcu zasnę i ktoś mnie szturchnie, mówiąc, że jesteśmy już w Szczecinie. Jednak jeżeli nie czuję się bezpiecznie, to denerwuję się i ciągle szukam hamulca. Dzięki Bogu moja małżonka prowadzi tak, że nie można powiedzieć „jak na babę”. Jeździ bardzo dobrze.

– Jeżeli już Pan zasiada za kierownicą, to w jakich samochodach najchętniej?

– Najlepiej czuję się w samochodach terenowych, gdy siedzę wysoko nad szosą. Jest to zwykle bezpieczne i pewne auto.

– Czy właśnie takim autem obecnie Pan jeździ?

– Tak, jeżdżę bmw X5 i jestem zachwycony tym samochodem. Obojętnie, czy ktoś pomyśli, że podlizuję się dilerowi, który jest moim serdecznym kolegą. W salonie tej marki przyjmują mnie tak, że nawet jestem lekko tym splendorem zażenowany. Naprawdę można się tam poczuć jak… szejk. Sam samochód jest bardzo praktyczny i pojemny, więc mieści się tam cały zespół i bagaże.

– Cofnijmy się nieco w czasie. Jak Pan wspomina swoje kontakty z motoryzacją?

– Zacznijmy od tego, że urodziłem się i wychowałem w Wielopolu Skrzyńskim, gdzie były – niech pan uważa – trzy samochody! Miejscowy rekin biznesu miał dużego fiata, pan ze sklepu warzywnego miał warszawę, a doktor miał wołgę. Można powiedzieć, że moja styczność z motoryzacją była bliska zeru. Jednak i tak najmilej wspominam, kiedy mój kolega Andrzej podkradł swojemu ojcu tę słynną czarną wołgę i jechaliśmy z drużyną na mecz w jedenastu gości. Nie zapomnę tej jazdy, bowiem jako najmłodszy z kolegą Andrzejem jechaliśmy w lekko uchylonym bagażniku! W tym dniu zdobyłem cztery gole dla swojej drużyny LKS Wielopolanka.

Poza tym do mojej mamusi przyjeżdżał jej brat, słynny wujek Jędrek, samochodami wojskowymi na kilka metrów wysokości. Były to auta wyższe niż nasz dom. Najcudowniejsze były wyjazdy z wujkiem Jędrkiem do moich ciotek w Bieszczady. Pobudka o czwartej rano i przygody. No i siedzenie wysoko nad szosą po prawej strony kierowcy. Późniejsze wspomnienia są takie, że najgorszemu wrogowi bym tego nie życzył. Cztery lata w liceum jazda autobusem o godzinie 7.03 i słynny bilet miesięczny. Można było przynajmniej odpisać zadania domowe.

– Kiedy usiadł Pan sam za kierownicą?

– Za kierownicą to sadzał mnie już wujek Jędrek w tych wielkich wozach. Wtedy tylko markowałem jazdę. Prawdziwa jazda zaczęła się dopiero na studiach, gdy zdobywałem prawo jazdy. Oczywiście zdawałem na maluchu. Nie zapomnę, jak instruktor, po zapoznaniu mnie przez pół godziny gdzie jest sprzęgło, hamulec ręczny, gaz, rozrusznik, powiedział: jedziemy w miasto! A był to Kraków. Pierwszy dzień – szok! Potem otrzaskałem sie, pojeździłem, no i zdałem szybko ten egzamin. Bardzo miło wspominam instruktora. Uczył mnie wszystkiego od podstaw i nie miałem z jeżdżeniem żadnych problemów, mimo że jak zrobiłem prawo jazdy, to za kierownicę własnego samochodu wsiadłem dopiero po… ośmiu latach.

– Jakiej marki był ten samochód?

– Pierwszy to śnieżnobiały maluch z rozrusznikiem przy hamulcu ręcznym. Przy kolejnym całą noc stałem w kolejce w Bielsku, ale ten to był już full wypas! Miał kluczyk w stacyjce i proszę uważać… uchylne tylne okna. Kolor wściekła cytryna, ale nie szkodzi. Kolorów nie można było wybierać.

– Jak dziś jeździ się Panu po polskich drogach?

– Najlepsza droga, to Kraków – Opole – Wrocław. Jeżeli tak będzie się kiedyś jeździło, to będzie to faktycznie europejska jakość jazdy. Pozostałe to niestety obraz nędzy i rozpaczy. Jest słynna „gierkówka”, która nadaje się już do czterdziestu remontów. Najeżona fotoradarami, źle ustawione światła. Na szczęście policjanci są bardzo uprzejmi…

– A co z polskimi kierowcami?

– Nieprawdopodobnie szaleją niektórzy tirowcy. Nie obraźcie się panowie, ale jeżeli manewr wyprzedzania tira przez tira trwa trzy minuty, no to proszę, ulitujcie się nad tymi, którzy mają szybsze auta. A wracając do dróg, to jeszcze jedna sprawa. Ciekawi mnie, kto ma takie znajomości z branży budowlanej, żeby stawiać na drogach miliony wysepek o wysokości krawężnika 30 czy 40 cm. I do tego te różnokolorowe kostki brukowe. Dla mnie to maestria w organizowaniu… przeszkód na drodze. Jeżdżę co roku do USA na występy i widzę, jak to u nich wygląda. Owszem, są te wysepki, ale namalowane! A u nas „bunkry”, „ściany” z kostki brukowej…

– Czy przeżył Pan na drodze jakieś wesołe przygody, które stały się potem tematami skeczu kabaretowego?

– Scena rozegrała się na drodze, ale w życiu nie przypomnę sobie, jak nazywał się policjant, który jest autorem tekstu, wymagającego ode mnie ledwie oszlifowania. Jechaliśmy ze Staszkiem Soyką motorem z przyczepą. Nagle zatrzymuje nas policjant, którego grał śp. Jacek Chmielnik, i pyta: „Dokąd panowie podążają szybciej niż pozwala na to minister komunikacji?”. My jednym głosem mówimy: „Na koncert do Jarocina”. Policjant pyta: „Co to za zespół?” My mu mówimy, że „Dzika Soy-Da”. On na to: „Soyda? Nie znam i mi tu z żadną kasetką nie wyskakujcie”. Po dłuższej pauzie żal mu się zrobiło i mówi do nas, że jak coś zaśpiewamy i jemu się spodoba, to puści nas wolno, ale wolno to znaczy: po-wo-li! My, patrząc mu prosto w oczy, śpiewamy: „Na miły Bóg, życie nie tylko po to jest by brać, życie nie po to, by bezczynnie stać i, aby żyć, siebie samego trzeba dać”. Policjant śpiewał z nami i mówi: „Dobra, panowie, jedźcie, ale pamiętajcie, że po drodze są jeszcze zamaskowane trzy patrole drogowe”. My więc pytamy w tej przesadnej komitywie, gdzie one są? Policjant na to stanowczo: „Już i tak panom za dużo powiedziałem…”.

 

3 komentarze do “Marcin Daniec: Skecze rodzą się na drodze”

  1. Pingback: psilocybe cyanescens vs panaeolus cyanescens​

  2. Pingback: buy psilocybin microdose united states

  3. Pingback: sahabatqq

Dodaj komentarz